List do siebie samej…


Kochanie moje…

Długo nie umiałam się odezwać. Wciąż miałam wrażenie, że nie wolno mi mówić, że mam być cicho, wytrzymać jeszcze trochę, ogarnąć wszystko sama. Ale dziś chcę powiedzieć coś, na co czekałaś od lat. Chcę Cię przeprosić. Chcę Cię przytulić słowami, których nikt wtedy nie wypowiedział. I chcę, żebyś wiedziała, że już wróciłam. Że już jesteś bezpieczna.

Przepraszam, że musiałaś stać się dorosła, zanim zdążyłaś być dzieckiem.
Że uczyłaś się słuchać kroków na schodach, zanim nauczyłaś się słuchać siebie.
Że znałaś każde skrzypnięcie podłogi, każdy gest, każdy cień na twarzy… bo od tego zależał spokój dnia.
Przepraszam, że nie miałaś przestrzeni na łzy – bo nie było nikogo, kto by je wytarł.
Że musiałaś być tą, która czuje „za”, myśli „zamiast” i przeprasza „dla świętego spokoju”.

Wiem, jak bardzo się bałaś. Jak uczyłaś się każdego tonu głosu, każdej zmarszczki między brwiami, każdego napięcia w ciele innych ludzi – jakby to była mapa, od której zależy Twoje przetrwanie. Wiem, że gdy było źle, nikt Cię nie chronił – więc zostałaś swoją własną granicą. Sama między dorosłymi, próbując ich zatrzymać, rozweselić, uciszyć. Mała dziewczynka z tarczą zamiast misia.

Wiem, że każdą złość chowałaś głęboko, bo bałaś się, że jeśli ją pokażesz, zostaniesz zupełnie sama. Że każdą potrzebę tłumiłaś, bo i tak nie było dla niej miejsca. Że marzyłaś o zwykłym „jestem z Ciebie dumna”, a zamiast tego uczyłaś się, że na miłość trzeba zasłużyć. Posłuszeństwem. Cierpliwością. Byciem niewidzialną.

Przepraszam, że w dorosłości zostawiłam Cię z tym wszystkim. Że goniłam za zadaniami, wymaganiami, zadowalaniem innych, wciąż słysząc w głowie ten cichy głosik: „muszę, bo inaczej…”. Że udawałam, że jesteśmy już silne, że wszystko pod kontrolą, że „nic się nie stało”. A Ty w środku krzyczałaś – cicho, żeby nie przeszkadzać – że dalej jesteś sama.

I chcę Cię jeszcze za coś przeprosić. Za to, że przez wiele lat, już jako dorosła, nieświadomie skazywałam nas na powtarzanie tego samego bólu. Że brnęłam w schematy, które znałam z dzieciństwa – bo tylko w nich czułam się bezpiecznie. Wybierałam sytuacje, ludzi i role, które były odbiciem tamtych dni. Uważałam, że jeśli znowu będę cicha, wyrozumiała, dzielna – to może w końcu ktoś mnie zauważy. Ale teraz już wiem… to była iluzja. Wreszcie się obudziłam. I nie chcę już więcej żyć tak, jakbyśmy ciągle były tam – wtedy. Już nie musimy.

I wiesz co? Chcę też Ci podziękować. Za to, że przetrwałaś. Za to, że nie zgasłaś, choć było tak ciemno. Za to, że niosłaś mnie przez życie, choć powinnam była nieść Ciebie. Za to, że czekałaś na mnie, mimo że nie wracałam. Za to, że pozwoliłaś mi w końcu Cię usłyszeć. Że nie przestałaś wierzyć, że może kiedyś będziemy mieć dom. Taki prawdziwy. Bezpieczny. W nas.

Od teraz będzie inaczej. Obiecuję Ci.

Zbuduję w nas miejsce, w którym będzie cisza – taka, która koi, a nie taka, która grozi. Stworzę przestrzeń, w której możesz być sobą – nawet jeśli to oznacza płacz, złość, zagubienie. Nie będziesz już musiała grać roli, ani nikomu niczego udowadniać. Nauczę się widzieć Ciebie – nie przez pryzmat oczekiwań, ale prawdziwie.

I będę Ci to powtarzać codziennie: już nie jesteś sama.
Bo jestem tu.
Bo wróciłam.
Bo teraz wiem, że to Ty – najmniejsza we mnie – byłaś najodważniejsza ze wszystkich.

Zawsze Twoja,
Beata


🫖 #ZacierChaosu