…za to, że już nie muszę


Były takie dni, w których robiłam wszystko, co trzeba. Uśmiechałam się, choć coś we mnie krzyczało. Godziłam się, choć wcale nie było zgody. Zgarniałam cudze emocje, jakby były moim obowiązkiem. Szukałam uznania w oczach innych, bo własnego nigdy nie czułam wystarczająco. Byłam dzielna. Byłam grzeczna. Byłam silna. Byłam taka, jaką trzeba – nawet jeśli po drodze zgubiłam siebie.

Były relacje, w których chodziłam na palcach. Były sytuacje, w których nie miałam już siły, ale nikt nie mógł się o tym dowiedzieć. Były miejsca, w których nie oddychałam – tylko funkcjonowałam. I kiedyś myślałam, że tak trzeba. Że tak wygląda życie. Że dorosłość to nieustanne „muszę”, „nie wypada”, „wytrzymaj”.


Aż któregoś dnia… Nie musiałam już tam wracać. Nie musiałam już znosić. Nie musiałam udawać, że wszystko gra. Nie było w tym fajerwerków. Nie było braw. Była cisza. I przestrzeń. I pierwsza lekka myśl: „Już nie muszę.”

I dzisiaj właśnie za to jestem wdzięczna. Za to, że potrafiłam odejść. Za to, że nauczyłam się mówić „nie”. Za to, że w końcu postawiłam granice. Za to, że nie muszę już nikogo przekonywać, że mam prawo czuć, myśleć, mieć własne zdanie, nie zgadzać się na coś i wybierać po swojemu.

Wdzięczność nie zawsze jest za coś, co przyszło. Czasem największa ulga kryje się w tym, co odeszło. W tym, co się skończyło. W tym, co już nie jest moim ciężarem.

I choć droga do tego miejsca bolała – dziś dziękuję sobie, że nie zostałam tam, gdzie mnie nie było. Że odzyskałam siebie. Że w końcu… już nie muszę.


🫖 #NapójWdzięczności